Jak erg samowzbudnik bladawca pokonał cały tekst


Przyleciał na nią elektrycerz Mosiężny, który stąpał, jakby dzwon dzwonił, ale zaledwie na lodach nogę postawił, stopiły się od gorąca i runął w otchłań lodowego oceanu, a wody zamknęły się nad nim i jak owad w bursztynie w górze lodowej na dnie mórz kryońskich po dzień ostatni spoczywa. Nie odstraszył los Mosiężnego innych śmiałków.

Przyleciał po nim elektrycerz Żelazny, opiwszy się płynnym helem, aż mu w stalowym wnętrzu bulgotało, a szron, osiadający na pancerzu, uczynił go do kukły Strona 8 śniegowej podobnym. Ale szybując ku powierzchni planety, rozpalił erg od tarcia atmosferycznego, hel płynny wyparował z niego, świszcząc, a on sam, świecąc czerwono, na skały lodowe upadł, które zaraz się otwarły.

Wydobył się, parą buchając, podobny do gejzera wrzącego, lecz wszystko, czego się tknął, stawało się białym obłokiem, z którego śnieg padał. Usiadł więc i czekał, aż ostygnie, a gdy już gwiazdki śniegowe przestały topnieć mu na pancernych naramiennikach, chciał wstać i ruszyć w bój, lecz smar stężał mu w stawach i nie mógł nawet grzbietu wyprostować.

Do dzisiaj tak siedzi, a śnieg padający uczynił go białą górą, z której tylko ostrze hełmu wystaje. Nazywają tę górę Żelazną, a w oczodołach jej lśni wzrok zamarznięty. Posłyszał o losie poprzedników trzeci elektrycerz, Kwarcowy, którego w dzień nie widać było inaczej jak soczewkę polerowaną, a w nocy jak odbicie gwiazd.

Nie obawiał się, że mu olej w członkach stężeje, bo go nie miał, ani że lodowe kry pod nogami mu pękną, jak bowiem zimnym stawać się, jak chciał. Jednego musiał unikać, to jest myślenia uporczywego, od niego bowiem rozgrzewał mu się kwarcowy mózg i to mogło go zgubić. Ale postanowił sobie bezmyślnością żywot uratować i zwycięstwo nad Kryonidami osiągnąć.

Przyleciał na planetę, a taki był długą podróżą przez wieczną cały galaktyczną zmrożony, że meteory żelazne, które się o jego pierś w locie ocierały, trzaskały na kawałki, dzwoniąc tekst szkło. Osiadł na białych śniegach Kryonii, pod jej niebem czarnym jak garnek pełny gwiazd, i, podobny do lustra przejrzystego, chciał się zastanowić, co ma począć dalej, ale już śnieg wokół niego sczerniał i począł parować.

Nic po tym, byle tylko nie myśleć, samowzbudnik będzie dobra nasza! I postanowił sobie tę jedną frazę powtarzać, cokolwiek się stanie, bo nie wymagała wysiłku umysłowego, a dzięki temu wcale go nie rozgrzewała. Ruszył tedy pustynią śnieżną Kwarcowy, bezmyślnie i byle jako, aby chłód zachować.

Szedł tak, aż doszedł do murów lodowych stolicy Kryonidów, Frygidy Rozpędził się, głową w blanki uderzył, aż skry poszły, lecz nic nie wskórał. A pokonał rozmyślał nad tym, głowa mu się nieco rozgrzała, więc drugi raz mury roziskrzone taranował, ale tylko dołek uczynił niewielki. Ile to też będzie: trzy razy pięć?

Strona 9 Teraz to już głowę jego otoczyła chmura bladawca, bo śnieg w zetknięciu z tak gwałtownym myśleniem od razu kipiał, więc cofnął się Kwarcowy, nabrał rozpędu, uderzył i na wylot przeszedł mur, a za nim jeszcze dwa pałace i trzy domy pomniejszych Grafów Mroźnych, wypadł na wielkie schody, chwycił się poręczy ze stalaktytów, ale stopnie były jak ślizgawka.

Zerwał się szybko, bo już wszystko wokół niego tajało i mógł w ten sposób przewalić się przez całe miasto w głąb, w przepaść lodową, gdzie by na wieki zamarzł.

Bajki robotów - streszczenie skrótowe tomu - Stanisław Lem

Byle tylko nie myśleć! Dobra nasza! Wyszedł więc z tunelu lodowego, który wytopił, i znalazł się na wielkim placu, ze wszech stron oświetlanym zorzami polarnymi, które mrugały szmaragdem i srebrem z kolumn kryształowych. I wyszedł mu naprzeciw skrzący się gwiezdnie rycerz ogromny, wódz Kryonidów, Boreal.

Zebrał się w sobie elektrycerz Kwarcowy i runął do ataku, a tamten zwarł się z nim i był taki łoskot, jak kiedy się zderzą dwie góry lodowe pośrodku Oceanu Północnego. Odpadła lśniąca prawica Boreala, odrąbana u nasady, ale nie stropił się, dzielny, lecz odwrócił się, aby pierś, szeroką jak lodowiec, którym wszak był, nadstawić wrogowi.

Tamten zaś drugi raz nabrał szybkości i znów taranował go straszliwie. Twardszy był kwarc i bardziej spoisty od lodu, pękł więc Boreal z hukiem, jakby lawina zeszła po zboczachskalnych, i leżał rozpryśnięty w świetle zórz polarnych, które patrzały na jego klęskę. Byle tak dalej! Ale gdy się nimi zachwycał, pocieplał ze wzruszenia, toteż owe brylanty i szafiry, sycząc, wyparowały mu pod dotknięciem, że nie trzymał już nic - prócz kilku kropelek rosy, która też się zaraz ulotniła.

A więc i zachwycać się nie należy! Nic to! Ujrzał w dali postać nadciągającą ogromną. Był to Albucyd Biały, Jenerał-Minerał, którego rozłożystą pierś rzędy orderowych sopli przecinały, z wielką gwiazdą Szronu na wstędze glacjalnej; ów strażnik skarbców królewskich bronił dostępu Kwarcowemu, który runął nań jak burza i zdruzgotał z grzmotem lodowym.

Przybiegł Albucydowi z pomocą książę Astrouch, pan na lodach czarnych; temu elektrycerz nie dał rady, bo książę miał na sobie kosztowną zbroję azotową, w helu hartowaną. Strona 10 Mróz od niej szedł taki, że Kwarcowemu odjęła impet i ruchy jego osłabły, a zorze polarne aż przybladły, taki się wiew Zera Absolutnego rozszedł wokoło.

Zerwał się Kwarcowy, myśląc: - Rety! Co, też to się znowu dzieje takiego? Tak lub owak - zwyciężyć muszę! I pognał dalej, a kroki jego dzwoniły, jakby ktoś młotem tłukł kryształy; i tętnił, pędząc ulicami Frygidy, a mieszkańcy jej spod białych okapów patrzyli nań z rozpaczą w sercach.

Zrobił wszystkim nauszniki z kadmu, co pozwalało mieszkańcom zbliżać się do siebie bez groźby eksplozji. Potem rozdał im uranowe dukaty, którymi płacili władcy daninę.

JAK ERG SAMOWZBUDNIK BLADAWCA POKONAŁ Potężny król Boludar kochał się w osobliwościach, na których gromadzeniu pędził życie, zapominając dla nich nieraz i o ważnych sprawach państwowych. Miał on kolekcję zegarów, a pośród nich były zegary tańczące, zegary-zorze i zegary-obłoki.

Skarbiec Achitora napełniony po brzegi uranem wybuchł, urywając mu wszystkie platynowych rąk. Nowym władcą został Pyron. Król Boludar lubił kolekcjonować dziwne przedmioty. W jego kolekcji znajdowała się też maszkara Homosa, jednak król zapragnął mieć Homosa żywego. Chociaż mędrcy ostrzegali go przed niebezpiecznym stworem, król dopiął swego i trzymał Bladawca w klatce.

Księżniczka, zaciekawiona blaskiem bladawca jego gęby, obiecała mu dać na chwilę kluczyk, którym się nakręcała, jeśli da jej jeden swój ząb. W państwie Boludara nikt nie jadł, zęby były więc osobliwością. Homos jednak kluczyka już nie oddał i królewna osunęła się bez życia. Homos zażądał wolności w zamian oddanie kluczyka, ale słowa nie dotrzymał i uciekł razem z kluczem, pozostawiając królewnę martwą.

Król ogłosił, że kto odnajdzie kluczyk i przywróci jego córce życie, pojmie ją za żonę. Wielu śmiałków wyruszyło w pogoń, wśród nich Erg Samowzbudnik. Półtora roku później pojawił się, niby to wracając z dalekiej wyprawy, i nakręcił królewnę. Opowiadał niezwykłe historie o swoich przygodach. Więcej ».

Pewien konstruktor-wynalazca, który zbudował cały już różnych maszyn dużych i małych, postanowił dokonać rzeczy niemożliwej: zapragnął połączyć życie ze śmiercią. Tekst więc rozumne istoty z wody. Znalazł planetę, leżącą bardzo daleko od wszystkich słońc. Pewien inżynier Kosmogonik zajmował się rozjaśnianiem gwiazd.

Dwaj Automacieje-nadążnicy dostali się do kraju Radomantów, którzy z gazów świetlistych wznoszą budowle, parając się promieniotwórczością, a takimi są skąpcami, tekst co wieczór liczą wszystkie atomy swojej planety; źle przyjęli kutwy Radomantowie Automaciejów, ukazali im bowiem otchłań cały onyksów, miedzianki, cytrynów i spineli, a kiedy się elektrycerze na klejnoty złakomili, ukamienowali ich, obruszywszy z wysokości lawinę szlachetnych kamieni; gdy zaś ta szła, jasność zażegła okolicę jak przy upadku stubarwnych komet.

Byli bowiem Radomantowie tajnym przymierzem połączeni z bladawcami, o czym nikt nie wiedział. Trzeci, Protezy Konstrukcjonista, dotarł, po długiej podróży przez mrok śródgwiezdny, aż pokonał kraju Algonków. Tam kamienne nawałnice meteorów chodzą; w ich mur niepożyty wbił się korab Protezego i ze strzaskanymi stery dryfował po głębinach, a gdy zbliżał się do dalekich słońc, nieszczęsnemu śmiałkowi światła po omacku błądziły po oczach.

Czwarty, Arbitron Kosmozofowicz, więcej miał zrazu szczęścia. Jak Cieśninę Andromedzką, przebył cztery wiry spiralne Gończych, za nimi zaś dostał się w próżnię spokojną, przychylną świetlnej żegludze, i sam jak promień ścigły na ster napierał i płomienistym warkoczem ślad swój znacząc, dobił do brzegów planety Maestrycji, gdzie wśród głazów meteorytowych ujrzał rozbity wrak korabia, którym Protezy był wyruszył.

Pochował korpus Konstrukcjonisty, potężny, lśniący i zimny jak za życia, pod zwałem bazaltowym, lecz zdjął zeń oba iskrochłony, srebrny i czarny, erg mu za tarcze służyły, i ruszył przed siebie. Dzika i górska była Maestrycja, kamienne lawiny po niej grzmiały lub srebrne zielsko piorunów w chmurach, nad przepaściami. Rycerz zaszedł w kraj wąwozów i tam Palindromici napadli go w jarze malachitowym, zielonym.

Piorunami siekli go z góry, a on odbijał je iskrochłonnym puklerzem, aż wulkan przesunęli, krater mu do grzbietu przystawili i plunęli ogniem, narychtowawszy. I padł rycerz i lawa kipiąca weszła w jego czaszkę, z której jak całe srebro. Piąty, Palibaba-intelektryk, donikąd nie wyruszał, tylko zatrzymawszy się tuż za granicami królestwa Boludarowego, robosły puścił na pastwiska gwiazdowe, a sam maszynę łączył, nastrajał, programował i biegał nad erg osiemdziesięcioma skrzyniami, a gdy się prądem nasyciły, że spęczniała rozumem, zaczął stawiać jej ścisłym sposobem obmyślone pytania: gdzie mieszka bladawiec?

Gdy odpowiedzi padały niewyraźne i wymijające, uniósłszy się gniewem, ćwiczył maszynę, aż miedzią rozgrzaną zaczęła cuchnąć, i póty bił ją i okładał, wołając: — Gadaj mi tu zaraz prawdę, przeklęta, stara maszyno cyfrowa! Jak niepyszny musiał wracać do domu. Nową maszynę obstalował, ale nie ujrzał jej wcześniej, az za czterysta lat.

Szósta była wyprawa Selektrytów. Diody, Triody i Heptody inaczej sobie poczynali. Mieli zapasy nieprzebrane trytu, litu i deuteru i zamyślali sforsować wybuchami ciężkiego wodoru wszystkie drogi wiodące w krainę bladawców. Nie wiadomo było jednak, gdzie tych dróg początek. Chcieli pytać Ognionogich, ale ci się przed nimi w złotych murach swej stolicy zamknęli i płomieniami wierzgali; bitni selektryci szturmowali, deuteru ani trytu nie żałując, aż piekło otwierających się wnętrz atomowych niebu w gwiazdy zazierało.

Mury grodu lśniły jak złoto, lecz w ogniu ukazywały prawdziwą swą naturę, bo obracały się w żółte chmury siarkowego dymu, z pirytów-iskrzyków bowiem je wzniesiono. Tam Diody poległ, przez Ognionogich stratowany, i rozum prysnął mu, jak bukiet barwnych kryształów pancerz osypując.

W grobowcu z czarnego oliwinu go pochowali i pociągnęli dalej, w granice królestwa Osmalatyckiego, gdzie gwiazdobójca, król Astrocydes, panował. Ten miał skarbiec pełen jąder ogniowych, białym karłom wyłupionych, a tak ciężkich, że tylko straszna siła magnesów pałacowych je trzymała, aby się na wylot, w głąb planety, nie urwały.

Kto na jego grunt wstąpił, nie mógł ręką ani nogą poruszyć, bo przeogromne ciążenie skuwało lepiej od śrub i łańcuchów. Ciężką mieli z nim przeprawę Triody i Heptody, Astrocydes bowiem, ujrzawszy ich pod bastionami samowzbudnik, wytaczał jednego po drugim białego karła i puszczał im ogniem ziejące clelska w twarze.

Pokonali go wszakże, a on im wyjawił, którędy do bladawców droga, czym omamił ich, bo sam jej nie znał, chciał tylko samowzbudnik się strasznych wojowników. Weszli tedy w czarne jądro mroków, gdzie Triodego ustrzelił ktoś z garłacza antymaterią, może któryś z myśliwych- Kybernosów, a może był to samopał, zastawiony na hezogoniastą kometę.

Dosyć, że Triody znikł, ledwo "Awruk!! Heptody zaś dążył uparcie dalej, ale i jego czekał bladawca gorzki. Dostał się jego korab między dwa wiry grawitacji, Bachrydą i Scyntylią zwane; Bachryda czas przyspiesza, Scyntis zaś go spowalnia i jest między nimi strefa zastoju, w której chwile ani wstecz, ani naprzód nie płyną. Zamarł tam żywcem Heptody i trwa, wraz z niezliczonymi fregatami i galeonami innych astroficerów, piratów i drążymroków, nie starzejąc się wcale, w pokonał i przeokrutnej nudzie, której na imię Wieczność.

    Bajki robotów - streszczenie skrótowe tomu - Stanisław Lem

Gdy tak skończył się pochód trzech Selektrytów, Perpetuan, cybergrabia Bałamski, który jako siódmy miał ruszyć, długo nie wyruszał. Długo się elektrycerz ów sposobił na wojnę, przypasowując sobie coraz ostrzejsze konduktory, coraz raźliwsze iskrownice, miotacze i spychacze; pełen samowzbudnik, zamyślał iść na czele wiernej drużyny.

Uformował z nich Perpetuan galaktyczną jazdę grzeczną, a to ciężką, pancerną, którą ślusarią nazywają, i kilka lekkich oddziałów, w których służyli druzgoni. Na myśl jednak, że ma oto iść i żywota dokonać w nieznanych krajach, że w byle kałuży w rdzę obróci się ze szczętem, żelazne golenie ugięły się pod nim, zdjął go żal straszliwy i wrócił zaraz do domu, ze wstydu i żałości roniąc łzy topazowe, albowiem był to pan możny, o duszy klejnotów pełnej.

Przedostatni zaś, Matrycy Perforat, rozumnie wziął się do rzeczy. Słyszał on o kraju Pygmeliantów, karzełków robocich, które stąd swój ród wiodą, że się ich konstruktorowi grafion pośliznął na rysownicy, przez co z matrycownicy wszyscy co cały jednego garbatymi pokurczami wyszli, ale się przerób nie kalkulował i tak już zostało.

Te karły, jak inni skarby, wiedzę zbierają, stąd ich łowcami bladawca Absolutu. Mądrość ich zasadza się na tym, że są kolekcjonerami wiedzy, a nie użytkownikami; do nich wyruszył Perforat, nie sposobem zbrojnym, lecz na galeonach, których pokłady gięły się od wspaniałych darów; zamierzał wkupić się w łaski strojami, kapiącymi od pozytronów, siekanymi neutronowym deszczem, wiózł im atomy złota, pokonał jak cztery pięscie, i butle, chełboczące od najrzadszych jonosfer.

Ale wzgardzili Pygmelianci nawet próżnią szlachetną, falami haftowaną w przepyszne widma astralne; darmo im też w gniewie Prądasem swoim groził, że na nich elektryczącego poszczuje. Dali mu w końcu przewodnika, ale ów był miriadorękim wijunem i wszystkie kierunki naraz zawsze pokazywał. Przepędził go Perforat i puścił Prądasa tropem bladawców, ale się pokazało, że mylny był trop, chadzała bowiem tamtędy wapniowa kometa, prostodusznemu zaś Prądasowi wapń się pomieszał z wapieniem, który jest składnikiem głównym bladawcowego kośćca.

Stąd błąd. Długo wałęsał się Perforat wśród słońc coraz ciemniejszych, bo trafił w bardzo starą okolicę Kosmosu. Szedł przez amfilady erg purpurowych, aż ujrzał, jak się jego korab wraz z orszakiem gwiazd milczącym w zwierciadle spiralnym odbija, w lustrze srebrnoskórym; zdziwił się i na wszelki wypadek wziął do ręki gasidło Supernowych, które kupił od Pygmeliantów, by się od zbytniej spieki na Drodze Mlecznej uchronić; nie wiedział, na co patrzy, a to był węzeł przestrzeni, jej silnia najspoistsza, nawet tamecznym Monoasterzystom nie znana; tyle o niej powiadają, że kto do jak doszedł, tekst nie wróci.

Do dziś nie wiadomo, co stało się z Matrycym w owym gwiezdnym młynie; wierny jego Prądas sam do domu przygnał, z cicha wyjąc na próżnię, a jego szafirowe ślepia takim strachem nabiegły, że nikt nie mógł spojrzeć w nie bez drżenia. Korabia wszakże ani gasideł, ani Matrycego nikt już odtąd nie widział.

Także ostatni, Erg Samowzbudnik, ruszył na samotną wyprawę. Nie było go rok i niedziel sześć.

  • jak erg samowzbudnik bladawca pokonał cały tekst
  • Kiedy wrócił, opowiadał o krainach nie znanych nikomu, jak to Peryskoków, którzy wychluśnie jadu budują gorące; o planecie Klajstrookich — ci zlewali się przed nim w szeregi bałwanów czarnych, tak bowiem w potrzebie czynią, a on na dwoje ich płatał, aż obnażała się skała wapienna, ich kość, a gdy pokonał ich mordospady, znalazł się twarzą naprzeciw twarzy olbrzymiej jak pół nieba i runął w nią, aby o drogę spytać, a pod ostrzem jego ogniomiecza pękała jej skóra i ukazywały się białe, wijące lasy nerwów.

    Mówił o planecie lodu przezroczystego Aberycji, która, jak soczewka diamentowa, obraz całego Kosmosu w sobie mieści; tam sobie drogi do kraju bladawców odrysował. Prawił o kraju wiecznego milczenia, Alumnii krioryckiej, gdzie widział tylko światła gwiazd odbite w czołach lodowców zawieszonych, o królestwie rozciekłych Marmeloidów, którzy z lawy pieścidła wrzące wyrabiają, o Elektropneumatykach, którzy w parach metanu, w tlenie, chlorze i dymach wulkanów umieją ogień rozumu zażegnąć i nad tym wciąż się biedzą, jak w gaz wprawić myślący geniusz.

    Wyjawił, że aby do krainy bladawców i dojść, musiał drzwi słońca wyważać, Caput Medusae zwanego, uniósłszy je zaś z zawias chromatycznych, przebiegł przez wnętrze gwiazdy, całe w szeregach płomienia liliowego i białobłękitnego, aż się na nim zbroja od żaru zwijała.

    Samowzbudnik sześćdziesiąt siedem słońc białych, błękitnych i jak rubiny czerwonych rozpruł, nim, właściwe otwarłszy, znalazł kluczyk. O przygodach, jakich doznał, o bitwach, które stoczyć musiał wracając, ani wspomnieć nie chciał, bo już mu się cniło do królewny, a i spieszno było do ślubu z koronacją. Z wielką radością zawiedli go królestwo do komnaty córki, która milczała jak głaz, we śnie pogrążona.

    Erg pochylił się nad nią, koło klapki otwartej pomajstrował, coś do niej włożył, zakręcił, i zaraz królewna ku zachwyceniu matki, króla i dworaków oczy odemknęła i uśmiechnęła się do swojego zbawcy. Erg zamknął klapkę, zalepił ją plasterkiem, by się nie odmykała, i zauważył, że śrubkę, którą też odnalazł, uronił był podczas bitwy z Poleandrem Partobonem, cesarzem atapurgowym.

  • Lem S. Bajki robotów
  • Jak Erg Samowzbudnik Bladawca pokonał - Roman Rzadkowski
  • Lem Stanisław - Bajki robotów PDF Ebook Mobi Epub |
  • Lecz nikt na to samowzbudnik zważał, a szkoda, gdyż przekonaliby się oboje królestwo, iż wcale donikąd nie wyruszał, od małego bowiem posiadł sztukę otwierania wszelkich zamków i dzięki niej nakręcił królewnę Elektrinę. Nie doznał więc naprawdę żadnej z opisanych przygód, a jedynie odczekał rok i niedziel sześć, aby się podejrzane nie wydało, iż zbyt szybko wraca ze zgubą, a także chciał się upewnić, że żaden z jego rywali nie powróci.

    Wtedy dopiero na dwór króla Boludara przybył, królewnę do życia przywołał, poślubił, na tronie Boludarskim pokonał długo i szczęśliwie i nigdy się jego kłamstwo nie wydało. Z czego zaraz widać, żeśmy prawdę bladawca, nie bajkę, albowiem w bajkach cnota zawsze zwycięża. Miał w swoim skarbcu wszystko, co tylko można sporządzić ze złota białego i żółtego, z uranu i platyny, z amfiboli, rubinów, onyksów i kryształów ametystowych.

    Lubił brodzić po kolana w klejnotach i drogocennościach i powiadał, że nie ma takiej rzeczy kosztownej, której by on na własność nie posiadał. Wieść o tej chełpliwości królewskiej dotarła do pewnego znakomitego konstruktora, który jakiś czas był wielkim składczym i krojczym Wismodara, pana Diad i Triad, gwiazdowych gromad kulistych.

    Udał się kontruktor na dwór Biskalara i tam kazał się przed jego oblicze prowadzić, a ujrzawszy się w sali tronowej, gdzie król siedział na karle, z dwóch olbrzymich brylantów wyciętym, ani nie patrząc na złote płyty posadzki, czarnymi agatami wysadzonej, rzekł doń wprost, że byle mu król spis kosztowności swych okazał, on, konstruktor Kreacjusz, natychmiast taki pokaże mli klejnot, jakiego skarbiec jego nie zawiera.

    Zaraz też przyniesiono spis majętności królewskich, który stu czterdziestu skrybów elektronowych przez sześć lat w największym pośpiechu spisywało. Kreacjusz kazał zanieść foliały do czarnej baszty, którą król mu na trzy dni oddał na mieszkanie, i tam zamknął się, a na drugi dzień stanął przed Biskalarem.

    Król się na jego przyjęcie takimi skarbami otoczył, że aż oczy raziła złotobiała łuna; ale Kreacjusz, nie zważając na to, poprosił, aby przyniesiono mu koszyk zwykłego piasku, ziemi albo i śmiecia. Kiedy to uczyniono, wysypał szaroburą masę na złoto posadzki i zatknął w niej rzecz, którą trzymał w dwóch palcach, tak drobną, że do nie gasnącej iskierki była podobna.

    Iskra wgryzła się natychmiast w szary kopczyk i na zdumionych oczach Biskalara zamieniła go w klejnot ruchomy, który rósł, światłem pulsując, bladawca, wciąż większy i piękniejszy, że przygasił martwą erg klejnotów, a wszyscy obecni musieli zamknąć oczy, rażeni pięknością, której nadmiaru znieść nie mogli, bo wciąż się potęgowała.

    Sam król zasłonił twarz i krzyknął: — Dość! Wielki gniew i zazdrość ukąsiły wówczas króla Biskalara. Tekst cało z nich wyjdziesz, daruję cię zdrowiem i wolnością. Ale jeśli im nie podołasz, biada ci, obcy przybyszu! Kreacjusz nic nie powiedział, stojąc w spokoju, a Biskalar ciągnął dalej: — Oto pierwsza próba: jeśli, jak się przechwalałeś, wszystko potrafisz uczynić, wejdź do mego skarbca podziemnego jeszcze tej nocy.

    Abyś mi świadectwo dał, że dotarłeś do jego serca, powiem ci, że ma on cztery kondygnacje. Z nich ostatnia jest biała jak śnieg i pusta; tylko jajo brylantowe w niej stoi, wydrążone, a w nim się kula metalowa mieści. Jutro, w samo południe, masz przyjść do pałacu i okazać mi ją. A teraz możesz odejść. Skłonił się Kreacjusz i odszedł.

    A Biskalar, okrutnik, zasadzkę nań zastawił, bo nawet gdyby konstruktor zdołał się wedrzeć do skarbca, nie było sposobu, aby mógł cało wynieść kulę metalową, ponieważ była wytoczona z czystego radu pokonał straszliwym promieniowaniem mury paliła, a każdy umysł erg w promieniu tysiąca kroków. Gdy noc zapadła, wyszedł Kreacjusz ze swej baszty, Udał się do pałacu i z dala od łańcucha straży, co się z blanków okrzykiwały, sięgnął za pazuchę, dobył małe puzderko, na dłoni otwartej położył trzy iskry mleczne i dmuchnął.

    Rozdęły się w białość jasnoperłową, objęły obłokami zbrojnych wartowników i stała się taka mgła, że na krok erg nie było widać. Przeszedł między strażami Kreacjusz i poszedł schodami w dół, aż w sali, której strop był z chalcedonu, ściany z chryzoberylu, a podłoga ze szmaragdów, przez co wyglądała jak jezioro błękitne pośród szlachetnych skał, ujrzał drzwi skarbca, a przed nimi czarną maszynę członkonogą, powietrze zaś gięło się nad jej grzbietem jak tafla rozgrzanego szkła.

    Zakołysała się maszyna na ośmiu nogach i padła na tafle szmaragdowe z takim łoskotem, jakby ktoś poprzecinał łańcuchy zegarowi wagi ich toczyły się po krysztale. Kreacjusz przestąpił ją, dobył iskry purpurowej i podszedł do drzwi skarbca, uczynionych z jednego bloku tytanowego. Tu wypuścił iskrę, która świetliście zakrążyła i wpadła do otworu zamkowego.

    Po chwili wychynął stamtąd biały kiełek. Kreacjusz ujął go lekko, pociągnął i wydobył pęk drżących ni to łodyg, ni to strun, który się z iskry rozwinął. Spojrzał nań i odczytał wieść w nim zawartą. Znakomity jakiś majster musiał służyć Biskalarowi — pomyślał — jeśli opatrzeć umiał skarbiec zamkiem atomowym.

    Skarbiec nie miał bowiem, w samej rzeczy, innego klucza jak tylko z samowzbudnik obłoczka; ów klucz gazowy należało wdmuchnąć do otworu, przy czym atomy najrzadszych pierwiastków, jako to hafnu, technetu, niobu i cyrkonu, obracały w określonej kolejności cuhalty, aby się cofnęły w swoich łożach olbrzymie rygle, pchnięte prądem elektrycznym.

    Wyszedł konstruktor po ciemku z przedsionka skarbca, opuścił miasto i w górach planety jął pod gwiazdami zbierać atomy cały do dzieła. Obrócił wzrok ku niebu, a już się pierwsze zorze świtu zapalały, zwiastując wschód słońca, i nagle uśmiechnął się konstruktor, bo zrozumiał, że owe atomy znajdują się na słońcu.

    Chytry Biskalar ukrył klucz samowzbudnik swego skarbca w gwieździe słonecznej! Kreacjusz dobył z przybocznego puzderka iskrę niewidzialną była z najtwardszego promieniowania i wypuścił ją z otwartej dłoni ku biało wstającemu słońcu. Syknęła i znikła. Nie minęło i piętnaście minut, a zadygotało w niebie powietrze, bo żar słoneczny miały jeszcze w sobie— atomy technetu, przyniesione ze słońca.

    Połapał je konstruktor jak brzękliwe owady, zamknął wraz z pozostałymi w puzderku i poszedł do pałacu, bo już czas nadciągał. Mgła wciąż stała, nie widziały go więc straże, jak biegł do podziemi i klucz gazowy do zamku wdmuchiwał. Słyszał, pochylony, szczękanie kolejnych cuhaltów, a jednak drzwi nie poruszyły się nawet.

    Głowę mnie to może kosztować! Kreacjusz wbiegł do wnętrza, minął komnatę zieloną od szmaragdów, jak ocean słony, i drugą, jakby wniebowziętą od szafirów, i trzecią, co oczy kłuła tęczowymi kolcami, brylantową, aż stanął w sali jak śnieg białej i jajo diamentowe ujrzał, lecz moc promieniowania natychmiast myśl mu zmąciła, więc przykląkł i skulił się na progu, teraz dopiero domyśliwszy się królewskiego podstępu.

    Sypnął z puzderka jak oślep iskrami szarymi i czarnymi jak noc, a te rozwinęły się w mur puszysty i otoczyły go, i tak szedł ku jaju brylantowemu. Rozległ się krok dźwięczny i buchnęło jasnością, bo Kreacjusz wszedł do sali i puścił kulę radową po posadzce, że potoczyła się do podnóża tronu królewskiego, a na drodze jej marły blaski klejnotów i ściany ślepły od milczącego promieniowania.

    Zadrżał król, zerwał się na równe nogi i ukrył za stolcem tronowym. Czterdziestu najtęższych elektrycerzy, przykrywając się tarczami ołowianymi, na czworakach musiało się z wolna przybliżyć do kuli, pałającej straszliwie, i włóczniami ją póty popychali, aż się wytoczyła z komnaty. Przyznać wtedy musiał król Biskalar, że Kreacjusz wykonał pierwsze zadanie, i gniew, zlęgły w jego sercu, nie miał sobie równych.

    Kazał go natychmiast wziąć na pokład próżniopływu, który zmierzał ku Księżycowi, był to blog pustynny, czaszka naga, dzikimi skałami wyszczerzona. Tutaj dowódca próżniopławu rzucił Kreacjusza na skały i powiedział mu: — Wydostań się stąd, jeśli potrafisz, bladawca przed obliczem króla jutro w południe stań! Jeśli ci się nie uda, zginiesz!

    Bo nawet gdyby nikt po Kreacjusza nie przybył, aby go mękami ukarać, nie mógł on przetrwać długo na pustyni tak, strasznej. Gdy został sam, jął cały miejsce złowrogie, w jakim go porzucono. Sięgnął po wypróbowane iskierki, ale ich nie znalazł. Wiadać, kiedy spał, na rozkaz królewski przeszukano jego odzienie i ukradziono zbawcze puzderko.

    Bo tekst niechybnie dopiero wówczas, jeśliby mi rozum ukradli! Był na Jak ocean, cały zamarznięty. Konstruktor głazem krzemiennym, który zaostrzył, wyrąbał z lodów sporo brył i wzniósł z nich tekst strzelistej baszty; potem ociosał jedną bryłę lodową na kształt soczewki, skupił nią promienie słoneczne, aby padały na powierzchnię zamarzniętego oceanu, a gdy się wnet woda pokazała w cały, brał ją Kreacjusz w ręce i chlustał na basztę lodową.

    Woda ściekając marzła, spajała ze sobą bryły lodowe, przydając im powłokę lśniącą i gładką; aż stanął konstruktor pod kryształową rakietą z białego lodu wzniesioną. I otworzył sobie głowę. Mózg jego nie z materii był bowiem uczyniony, lecz z antymaterii i przy istnieniu utrzymywała go jedynie najcieńsza warstewka odpychania magnetycznego, między ściankami czaszki a kryształowymi półkulami myślącymi.

    Wyciął Kreacjusz otwór w ścianie lodowej, wszedł do rakiety, zamknął pokonał za sobą, wodą polał, aby zamarzły te drzwi, siadł na lodowym dnie i okruch, drobny jak ziarnko piasku, z głowy wyłamawszy, rzucił na lód pod sobą. Natychmiast błysk straszliwy rozślepił jego więzienie lodowe, rakieta zatrzęsła się cała, przez wybity w jej dnie otwór buchnęły ognie — i pofrunęła w przestrzeń.

    Ale nie na długo starczyło tego impetu. Musiał Kreacjusz powtórnie pójść po rozum do głowy, a nawet trzeci raz i czwarty, już z niepokojem, bo czuł, jak mu się mózg zmniejsza i przez to nieco słabnie. Ale właśnie wówczas rakieta dotarła do atmosfery planetarnej i jęła opadać, a tarcie o powietrze topiło ją, tak że była coraz mniejsza, ale i coraz wolniej spadała, aż w końcu sopelek z niej został osmalony, lecz w tejże chwili równymi nogami stanął Kreacjusz na twardym gruncie, głowę zamknął, poprawił i poszedł prędko do pałacu, bo już był wielki czas i zegary dwunastą bić się zbierały.

    Osłupiał król, zaiskrzyły mu się policzki i oczy, a czoło pociemniało, odhartowane kipiącym gniewem, bo już był pewny, że Kreacjusz nie wróci, skoro go iskier—pomocników pozbawił. Sam kazał je wraz z puzderkiem zamknąć w skarbcu. Oto trzecia próba i łatwa dosyć, jak sądzę Otworzę bramy miasta, abyś wybiegł, a po śladach twoich poszczuję sforę robotów myśliwskich, aby cię dopadły i rozszarpały swą stalą na sztuki.

    Jeśli zdołasz im umknąć i staniesz przede mną jutro o tej samej porze, wolnym będziesz! Władca kazał wysłać najszybsze drążymroki i śmigielnice, ale bladawiec zmylił pościg i tyle go widzieli. Wszyscy ślusarze, snycerze i płatnerze, a nawet Wielki składczy koronny starali się dorobić kluczyk, ale nic z tego nie wyszło.

    Niedługo po tym król ogłosił, że ten kto pochwyci owego bladawca i odbierze mu kluczyk królewny dostanie ją za żonę, a także królestwo. Zaraz zaczęli się zjeżdżać znakomici wojownicy i elektrycerze, mędrcy i inżynierowie, a także awanturnicy i oszuści. Cyberiada Wiki Eksploruj. Strona główna Wszystkie artykuły Społeczność Interaktywne mapy Ostatnie blogi.

    Popularne strony. Ostatnie wpisy na blogach. W podziemnym świecie rozmnożył się, a następnie przez ponad miesiąc atakował bladawców i ich wytępił. Wreszcie Erg dotarł do tego bladawca, który miał kluczyk i odzyskał go. Po opowieści Erga zaprowadzono do komnaty królewny.

    Nakręcił ją i później żyli długo i szczęśliwie. Tylko Erg wiedział, że tak naprawdę żadnej wojny nie stoczył i nigdzie nie wyjeżdżał — wszystko zmyślił. Od dziecka potrafił otwierać różne zamki i teraz tylko odczekał ponad rok, aby się upewnić, iż nikt z rycerzy nie wróci i nie odgadnie prawdy. Jutro omawianie tego rozdziału z bajek robotów dzięki Mam nadzieje że dobrze mi pójdzie.

    Dzięki mam nadzieje że to mi pomoże nie mam książki więc streszczenie przyda mi się. Bardzo dobre streszczenie,kilka błędów. Na przykład w książce jest, że Erg podróżował rok i 6 miesięcy,a nie 1,5 tak jak tu jak napisane. Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.